Do tych, którzy nie widzą sensu i potrzeby przekazywania swoim dzieciom znajomości języka polskiego, patriotyzmem nie przemówimy. Do nich trzeba mówić o rzeczach praktycznych – mówi Aleksandra Podhorodecka. Z prezes Polskiej Macierzy Szkolnej w Wielkiej Brytanii rozmawia Joanna Kołak.
Jest Pani związana ze szkolnictwem polonijnym od ponad 40 lat, widziała pani wiele fal imigracji Polaków w Wielkiej Brytanii, czym wyróżnia się na ich tle ta ostatnia, która przybyła na Wyspy po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej?
Nie chciałabym nikogo skrzywdzić, ale mnie się wydaje, że stosunek tej nowej emigracji do Polski jest na pewno inny niż był (w przypadku) emigracji niepodległościowej. Co innego ich sprowokowało do wyjazdu – wyjechali sami, nikt ich do tego nie zmuszał, o „Polskę nie walczyli”. To jest już pokolenie, które urodziło się w czasach komunistycznych, albo nawet i później. Nie mają oni w pamięci tego, co było, ale mają żal, pretensję do Polski, że nie potrafiła im stworzyć bytu na odpowiednim poziomie materialnym. Ich motywacja uczuciowa wobec przekazu polskości i kultury jest więc na pewno dużo płytsza w porównaniu do starej emigracji. Oni sobie myślą: „Polska mi nic nie dała, albo dała mi bardzo niewiele; ja tutaj mam szansę na lepsze życie, chcę, żeby dzieci sobie poprawiły swój byt, to będę się koncentrował na tym, żeby one w tym świecie angielskim prosperowały jak najlepiej.” Ci ludzie nie mają więc poczucia, że koniecznie muszą uczyć dzieci kultury polskiej czy historii i geografii, bo oni zostaną tu i tu będą mieszkać. Ich dzieci jeżdżą do Polski, bo jeszcze dziadek czy babcia są w Polsce, są też zazwyczaj kuzyni, więc bardzo dużo rodzin wysyła dzieci do Polski, ale nie ma takiego pędu do (formalnego) uczenia się języka polskiego. I taka sytuacja na pewno miała miejsce w ciągu pierwszy czterech – pięciu lat w przypadku tej najnowszej emigracji.
Rozumiem więc, że po tych czterech, pięciu latach coś się zmieniło…
Człowiek poza ciałem ma też i serce. Zaczyna się w tych ludziach budzić tęsknota za Polską i świadomość, że ich dzieciom ucieka znajomość języka polskiego. Zrozumieli, że jeżeli w nią nie zainwestują, to zupełnie „ucieknie”. I wtedy zaczęli się rozglądać za szkołami sobotnimi. I sami zaczęli te szkoły zakładać. Tak jak pod koniec lat 40. i w latach 50., inicjatywa była w rękach rodziców. Rodzice się skrzykują w jakiejś tam wspólnocie, w jakimś tam mieście, i decydują, że trzeba stworzyć ośrodek, gdzie dzieci nauczą się nieco lepszego języka polskiego, aniżeli oni sami są w stanie to zrobić w domu. I że im samym kultura polska też jest ta potrzebna.
Czyli jest Pani optymistką?
Wielką optymistką nie jestem jeśli chodzi o przekaz tego języka w dalszej perspektywie. I jestem pewna, że temu pokoleniu język polski szybciej ucieknie, aniżeli mojemu, przez to, że nie ma takiej uczuciowej motywacji, jaka była dawniej. To nie znaczy, że nie ma sensu kontynuowania nauczania. Jak najbardziej, jest sens i widzimy, że rodzice tego potrzebują, bo powstaje coraz więcej nowych szkół. Uczą w nich nauczyciele na bardzo wysokim poziomie i choć na co dzień mogą oni pracować na tzw. „zmywaku” czy wykonują jakąś inną pracę fizyczną, to są to ludzie po studiach, a przynajmniej bardzo wielu z nich. Oni uczą – są to głównie kobiety – one uczą w szkołach sobotnich chętnie, bo pracując fizycznie w ciągu tygodnia, w soboty mają okazję troszeczkę rozwinąć skrzydła i mają dzięki tej pracy świadomość, że robią coś więcej niż zmywanie naczyń czy robienie kawy. Poziom więc w szkołach jest w tej chwili bardzo wysoki – oczywiście nie wszystkich i nie wszędzie, nie można generalizować – na pewno na dużo wyższym poziomie niż był w okresie powojennym. Poza nauczycielami zawodowymi z Polski, było w nich po prostu dużo ludzi dobrej woli, którzy mieli skończone jakieś tam studia przedwojenne – niekoniecznie polonistykę – i byli gotowi się podzielić z dziećmi swoją wiedzą. Dzisiaj w szkołach sobotnich są profesjonaliści, poziom nauczania jest bardzo wysoki, ale boję się, że będzie opadał i to nie z winy nauczyciela, tylko z winy uczniów. Dzisiaj najwięcej dzieci jest w niższych klasach. W starszych – jest ich mniej, są to dzieci, które się jeszcze w Polsce urodziły. W młodszych klasach są [głównie] dzieci, które urodziły się już w Anglii (ten masowy wyjazd z Polski właściwie już ustał jakieś siedem-osiem lat temu, bo największa fala uderzyła zaraz po wejściu Polski do Unii), często również z mieszanych małżeństw. Zazwyczaj w tych rodzinach obydwoje rodzice pracują, bo taka jest potrzeba życiowa w Anglii, wracają późno z pracy, nie zawsze mają czas dla dzieci, bo muszą „nadgonić” prace domowe. Wtedy sprawa nauki języka polskiego schodzi na dalszy plan. Poziom szkół będzie więc na pewno się obniżał i my, patrząc perspektywicznie, musimy być na ten moment gotowi. Dziś możemy korzystać z podręczników przygotowanych w Polsce. Wiele szkół tak robi, sprowadza książki z Polski i z nich korzysta. Za pięć lat ta sytuacja ulegnie zmianie, będziemy musieli mieć podręczniki i pomoce naukowe dostosowane do pogarszającego się stanu znajomości języka.
A jak przekonywać tych Polaków, którzy nie widzą potrzeby posyłania dzieci do szkółek sobotnich i przekazywali im znajomość języka polskiego, że jednak jest to trud warty podjęcia?
Pierwsza rzecz, to mówić o czysto praktycznych aspektach znajomości drugiego języka – zapomnijmy o patriotycznych. Ludzie, którzy chcą o polskość dbać, będą posyłać dzieci do polskich szkół. Mówimy w tej chwili o tych, którzy nie widzą takiego sensu i takiej potrzeby – do nich patriotyzmem nie przemówimy. Do nich trzeba mówić o rzeczach praktycznych. Znajomość drugiego języka, który dzieciom polskim przychodzi łatwo, jest otwarciem drzwi na inne języki. A jak poznają język polski, nie ten wyuczony w domu, tylko poznany w szkole, czyli z podstawami gramatyki, to łatwiej im przyjdzie nauka kolejnego języka. Język angielski nie ma formalnych zasad gramatycznych, więc trudno jest go używać jako punkt wyjściowy do nauki innych języków. Natomiast polski język jest pod pewnymi względami bardziej podobny do łaciny. Ma przypadki, ma odmianę czasowników, na tej bazie łatwiej jest podejść do francuskiego, hiszpańskiego, czy niemieckiego, a to są języki, które są preferowane w angielskich szkołach. Po drugie, kładąc nacisk na rozmowę po polsku w domu i pomagając dziecku w zachowaniu tego języka, pomagamy mu w zdaniu egzaminu GCSE , który z kolei ułatwia dostanie się na studia – bo dzisiaj język polski jest rozpoznawalnym językiem europejskim, a Polska jest jednym z większych krajów unijnych. Tak jak kiedyś niekoniecznie się liczono z tym językiem, to dzisiaj trzeba. Anglicy mają trudność w uczeniu się języków, znajomość języka obcego nie jest obowiązkowa, aby zdać małą maturę (GCSE – przyp. red.), więc posiadanie [drugiego] języka, nawet jeżeli to jest ojczysty język, to jest ogromny atut życiowy. Dlaczego pozbawiać dzieci takiej możliwości?
Po trzecie, w szkole sobotniej wytwarza się wspólnota. [Dzieci] są w środowisku kolegów, koleżanek. Uczą się śpiewać, mogą należeć do harcerstwa, do zespołu tanecznego, a także [szkoła sobotnia] poszerza krąg ich zainteresowań, a to może odciągnąć dzieci trochę od tych dzisiejszych „złodziei czasowych”. Myślę, że do rodziców trzeba w ten sposób trafiać i ich przekonywać.
A w jaki sposób sami rodzice mogą skorzystać na tym, że ich dzieci chodzą do szkół sobotnich?
Ten sobotni poranek dla wielu rodziców jest cenny w sensie towarzyskim. W wielu szkołach są w tym czasie prowadzone lekcje języka angielskiego, z których mogą rodzice korzystać, albo jakieś inne pogadanki na tematy wychowawcze, psychologiczne, o problemach dzieci dwujęzycznych. Wiemy, że dużo tych rodzin jest rozbitych i dużo polskich dzieci ma po prostu problemy z odnalezieniem się, często w domu jest niejasna sytuacja – mama tu, tata tam, czy na odwrót. Szkoła sobotnia to jest dobry moment, żeby na temat tych problemów porozmawiać. Szkoły niejednokrotnie ściągają specjalistów, którzy mogą rodzicom o takich sprawach opowiedzieć.
Czyli szkoły sobotnie nadal są i będą jeszcze długo potrzebne?
Czy te szkoły będą np. za trzydzieści lat potrzebne, trudno mi powiedzieć. Ci co zakładali szkoły polskie 60 lat temu na pewno nie przewidywali, że po 60 latach będą one wciąż funkcjonować i to – jak Pani zapewne wie – są szkoły, gdzie jest po 500 – 600 dzieci. I nie ma tygodnia, aby nie dotarła do nas, do biura Macierzy, wiadomość, że ktoś planuje założenie kolejnej szkoły.
Dziękuję bardzo za rozmowę.