Do amerykańskich szkół na różnych poziomach uczęszczają miliony dzieci, dla których angielski nie jest językiem ojczystym. We wszystkich stanach w ramach wyrównywania szans szkoły zapewniają takim uczniom lekcje wyrównawcze, na których mają one szanse poznać mowę Szekspira. Jak wygląda ta nauka?
Aby poznać odpowiedź na to pytanie uczestniczyłam w lekcjach języka angielskiego dla nierodzimych jego użytkowników (English as a Second Language – ESL) na trzech poziomach nauczania – podstawowym, gmnazjalnym i licealnym. Oto raczej swobodny zbiór moich wrażeń i obserwacji zebranych podczas wizyt w trzech szkołach w State College, niewielkim miesteczku uniwersyteckim położonym w środkowej Pensylwanii.
Elementary School, czyli praca w podgrupach
Cykl wycieczek zaczynam w szkole podstawowej, na lekcji dla uczniów pierwszej i drugiej klasy. Od nauczycielki, pani Tiny Schultz, dowiaduję się, że jej kilkunastoosobowa gromadka ma bardzo zróżnicowany poziom znajomości angielskiego, więc lekcja będzie odbywała się w podgrupach, żeby jak najlepiej dopasować materiał do indywidualnych potrzeb uczniów. Postanawiam przez chwilę towarzyszyć każdej grupce, ale wcześniej pani Schultz i jej dwoje asystentów przedstawiają mnie klasie siedzącej w kółku na podłodze: „To jest pani Joanna, przyszła dziś posłuchać, jak uczymy się tutaj angielskiego. Pani Joanna przyjechała do nas z Polski, to jest taki kraj w Europie…” przemycanie geograficznej wiedzy szybko się kończy za sprawą płowowłosej dziewczynki, która z entuzjazmem zrywa się z dywanu i wykrzykuje: „Ja wiem, gdzie jest Europa, też przyjechałam z Europy. Z Niemiec!”. Później uda mi się przez chwilę porozmawiać z małą Europejką i dowiedzieć, że ma na imię Hannah. Jej tata pracuje tu na uniwersytecie, więc „musieliśmy przyjechać z tatą i uczyć się angielskiego, ale teraz po angielsku już mówię tak dobrze, jak po niemiecku!”. Rzeczywiście, słuchając Hannah trudno uwierzyć, że dziewczynka jest w USA od niewiele ponad roku i że kiedy przyjechała, umiała powiedzieć tylko hello i thank you. Tak jak Ji-woo, która wyraźnie nie czuje się dziś dobrze. Stoi przy drzwiach na korytarz z bolesną miną i łzami w oczach i obejmuje się ramionami. „Boli Cię brzuszek?” pyta Linda, asystentka, ale dziewczynka ani nie rozumie pytania, ani nie potrafi odpowiedzieć, bo jest w USA zaledwie od półtora miesiąca i zupełnie nie mówi po angielsku. Chwilowo jej jedynym językiem jest koreański, którego nikt z nauczycieli nie zna. Linda robi dla niej małą pantomimę: łapie się za brzuch, naśladuje smutny wyraz twarzy po czym przybiera pytającą minę, jednocześnie powoli powtarzając proste pytanie o bolący brzuch. Ji-woo kiwa głową i rozchmurza się nieco, najwyraźniej zrozumiała. Na chwilę wychodzą z Lisą z sali.
Motywem przewodnim dzisiejszej lekcji są pingwiny. Zgodnie z zapowiedzią, klasa dzieli się na trzy grupki, które krążą między trzema kącikami i kolejno robią w nich różne ćwiczenia. U pani Schultz jest najbardziej językowo, dzieci będą pisały króciutkie wypracowania o pingwinie cesarskim. Linda pomoże im zrobić pingwiny z papieru, przy okazji wielokrotnie powtarzając nazwy podstawowych szkolnych przyborów i podpowiadając dzieciom krótkie frazy przydatne przy wspólnej pracy: „Czy możesz podać mi nożyczki? Potrzebuję kleju. Mary, dziękuję ci za klej. Gdzie jest ołówek? Nie używam tego ołówka, weź go proszę”. Najbardziej zaawansowana grupa świetnie radzi sobie bez podpowiedzi Lisy, dzieci rozmawiają ze sobą w najlepsze. Za to początkujący milczą, czasem któreś z dzieci powtórzy nieśmiało fragment jej kwestii, za co jest natychmiast chwalone.
„Kącik Stephena” to miejsce liczb, kolorów i kształtów geometrycznych: dzieci segregują płatki śniadaniowe w różnych kształtach nazywając je i licząc; następnie wkładają je do kolorowych miseczek. To będzie śniadanie dla pingwinów. Jeśli oczywiście po lekcji cokolwiek zostanie w miseczkach, bo w nagrodę za dobrze posegregowane i nazwane płatki dzieci mogą je zjeść. Ta mało dietetyczna motywacja świetnie działa – najwyższa grupa mogłaby w zasadzie nie zaglądać tutaj, znają już przecież liczby i kolory, ale i tak przychodzą po poczęstunek, popisując się przed początkującymi biegłym liczeniem, jeden z chłopców liczy nawet od tyłu, od dziesięciu do zera.
Tymczasem przy stole pani Schultz trwa pisanie. Z zainteresowaniem obserwuję, jak nauczycielka dostosowuje swoje instrukcje do kolejnych grup. Najbardziej zaawansowani słyszą już nieco metajęzyka: „nieme >e<”, „spójność tekstu”, „duze litery”. Jak opowiedzieć o kapitalikach początkującej grupie? Pani Schultz zatacza dłońmi duże koło w powietrzu „Kiedy zaczynamy nowe zdanie, piszemy dużą, dużą literę, piszemy teraz duże, duże F”. Do tej grupy mówi zupełnie inaczej: wyższym tonem głosu, robiąc dłuższe pauzy miedzy wyrazami, starannie wypowiadając każdy dźwięk, powtarzając zdania kilkakrotnie. Bardzo szczodrze chwali uczniów za każde wykonane zadanie, co w zabawny sposób naśladuje kilka osób z najwyższej grupy i również chwali swoich początkujących kolegów. Metoda intensywnej ekspozycji na język i ciągłych powtórzeń najwyraźniej zdaje egzamin: większość dzieci z najwyższej grupy jest w szkole od roku, a mówią po angielsku już bardzo płynnie, choć przyjechały tu z podobną wiedzą co Hannah. Ciekawe, jak szybko Ji-woo nauczy się opowiadać o pingwinach i samodzielnie zgłaszać zdrowotne komplikacje?
Middle School: Herkules i trudne wspomnienia
Do middle school, czyli odpowiednika gimnazjum, trafiam na przerwę, więc przed lekcją mam okazję chwilę porozmawiać z nauczycielką. Dzieciaki w podstawówce umiały porozumieć się bez słów i wspólnie rysować czy się bawić, ale mam wrażenie, że nastolatki nie obywają się już tak łatwo bez werbalnej komunikacji. Pytam Elisabeth, jak widoczne są w szkole podziały na uczniów anglo- i „innojęzycznych”, którzy nie mówią jeszcze po angielsku, o ile zdarzają się tacy. „Zdarzają się, jasne, a podział jest bardzo wyraźny” odpowiada bez wahania. „To znaczy, nie ma dyskryminacji ESLowców, ale jest wyraźny podział towarzyski, który w zasadzie nie znika przez cały czas nauki u nas. ESLowcy trzymają się razem; szczególnie wtedy, kiedy jest kilka osób pochodzących z jednego kraju”.
Kulturowe zróżnicowanie przynosi liczne dydaktyczne wyzwania, Elisabeth śmieje sie, że będzie niepoprawna politycznie i powieli stereotyp, ale z roku na rok obserwuje wyraźnie odmienne wzorce zachowania u uczniów pochodzących z różnych zakątków świata. Uczniowie z Korei zawsze starannie przygotowani, na czas, z kolei uczniowie z państw arabskich przychodzą często bez pracy domowej i najchętniej zagadywaliby nauczyciela przez całą lekcję. Rzeczywiście, diagnoza Elisabeth sprawdza się w stu procentach w trakcie lekcji, którą obserwuję.
Poza różnicami kulturowymi w pracy z nastolatkami jest więcej wyzwań. Jak na przykład przekonać ich do czytania literatury, którą są nieszczególnie zainteresowani? Dydaktyczne sztuczki podglądam na przykładzie greckich mitów, o których jest dzisiejsza lekcja. Mit o Heraklesie zestawiony jest z popkulturowym wizerunkiem Herkluesa, rozpowszechnionym przez młodzieżowe seriale i gry komputerowe, po ożywieniu grupy wyraźnie widać, że odniesienie działa. Dzięki niemu tekst naładowany trudnymi słowami i konstrukcjami gramatycznymi odwołuje się przynajmniej do czegoś znajomego. Przeglądam podręcznik, takie odniesienia są w zasadzie przy każdym temacie, poza tym dużo jest informacji na temat Stanów, ich historii, geografii, kultury, świetnie, że autorzy podręcznika przy okazji uczenia języka przemycają tyle dodatkowych treści.
Uczniowie czytają tekst. Kiedy napotykają nieznane słowo, nie wolno im zaglądać do słowników: zgłaszają je Elisabeth i całą grupą próbują wyjaśnić ich znaczenie. „Nieśmiertelność? Kiedy możesz żyć zawsze! Lękliwy?” Ponieważ nikt z uczniów nie zgłasza propozycji, Elisabeth ilustruje, dodając gesty: „jeśli za każdym razem, kiedy cię o coś poproszę, ty się kulisz i mówisz tak, tak, zrobię to, to znaczy, ze jesteś lękliwy”. Później nadchodzi czas na pracę ze słownikiem, ale myliłby się każdy, kto spodziewałby się na ławkach książek – jak sama w swoim konserwatyźmie też się pomyliłam. Wszyscy mają szkolne tablety, na których używają google translatora. Po pierwszym roku pobytu w Stanach mogą go używać również podczas egzaminów na koniec roku, to jedno z ułatwień, które nierodzimym użytkownikom angielskiego oferuje Pensylwania. Poza tym są zwolnieni z dwóch części egzaminu, wypracowania i czytania ze zrozumieniem. Ale to wszystko mało, mówi Elisabeth, ESLowcy i tak często nie są w stanie dogonić anglojęzycznych uczniów, zwykle mają gorsze wyniki.
Najciekawsza scena ma miejsce na końcu lekcji. W klasie jest chłopiec z Chin, który jest na zajęciach z ESL po raz pierwszy, właśnie się przeprowadził. Nie mówi po angielsku prawie wcale, ale chyba coś już rozumie. Elisabeth przedstawia go klasie i prosi pozostałych, żeby przypomnieli sobie, jak wyglądały ich początki w Stanach. Podnosi się zbiorowy lament. „To była katastrofa! To był koszmar! Najgorszy czas w moich życiu! Nic nie rozumiałem, nic! A rodzice byli zajęci przeprowadzką, nie pomagali w niczym” na twarzach uczniów malują się emocje – to muszą być żywe i trudne wspomnienia. Dzieci z podstawówki wyglądały na mniej zestresowane początkami w amerykańskiej szkole. Jestem bardzo ciekawa, jak będzie w liceum.
High School: miejsce pierwszego języka jest w domu
Korytarze liceum, które odwiedzam, wyglądają, jakby ktoś prowadził propagandową akcję pt. Uczcie się języków obcych. Wszędzie wiszą plakaty i hasła podkreślające, jak dobrze być poliglotą. „Świetnie!”, myślę, i spodziewam się na zajęciach ESL harmonii między angielskim a ojczystymi językami uczniów. I tu spotyka mnie wielkie zaskoczenie. Moja wizyta to głównie rozmowa z Lisą, która uczy osoby przyjeżdżające z innych krajów języka angielskiego we współpracy z Robertem, prowadzącym zajęcia wyrównawcze, w czasie których uczniowie uczą się także wiedzy o społeczeństwie, historii i geografii Stanów. Absolwenci liceum to już dorośli ludzie, więc władze stanowe spodziewają się, że będą oni, bez względu na tło etniczne i językowe, mieć taką samą wiedzę o kraju i amerykańskim społeczeństwie, jak każdy inny obywatel. Zadaniem Lisy jest doskonalić ich angielski, a częścią jej dydaktycznej strategii jest absolutny zakaz używania ojczystych języków w szkole. „Wspieramy dwujęzyczność”, mówi Lisa „ale miejsce pierwszego języka jest w domu. Tutaj mają się jak najszybciej zasymilować z grupą”. Jeśli w klasie trafi się kilka osób tego samego pochodzenia, w ostatnich latach najczęściej są to grupki Chińczyków, za mówienie między sobą po chińsku w szkole, a zwłaszcza na zajęciach ESL, czekają ich kary. Niekoniecznie surowe – dodatkowe wypracowanie do napisania albo ćwiczenie gramatyczne – ale symboliczny wymiar tego zakazu jest dla mnie nieco niepokojący. Zagaduję uczniów, którzy rozwiązują kolejne ćwiczenia w podręczniku do gramatyki, czy zgadzają się na takie reguły, czy nie jest im przykro, że w szkole jako język komunikacji obowiązuje tylko angielski. Przecząco kręcą głowami, ale nie są rozmowni i ich milczące odpowiedzi nie do końca mnie przekonują. Rozumiem oczywiście, że koniec szkolnej edukacji to ważny czas, kiedy trzeba pracować na jak najlepsze wyniki egzaminów, współzawodniczyć o miejsca na uczelniach, że skupienie się na angielskim to inwestycja w przyszłość. A z drugiej strony przypominają mi się niezliczone badania, podkreślające zalety aktywnej, zbalansowanej dwujęzyczności i zastanawiam się – czy rzeczywiście sukces edukacyjny tych uczniów wymaga absolutnego wykluczenia ich ojczystych języków ze szkół?
Joanna Durlik
Serwis „Wszystko o dwujęzyczności” jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska. Pewne prawa zastrzeżone na rzecz Uniwersytetu Warszawskiego. Utwór powstał w ramach projektu finansowanego w ramach konkursu „Współpraca z Polonią i Polakami za granicą w 2015 r.“ realizowanego za pośrednictwem MSZ w roku 2015. Zezwala się na dowolne wykorzystanie utworu, pod warunkiem zachowania ww. informacji, w tym informacji o stosowanej licencji, o posiadaczach praw oraz o konkursie „Współpraca z Polonią i Polakami za granicą w 2015 r.”.