Jako językoznawca mogę uczyć się języka keczua czy kreolskiego używanego na Filipinach, polski natomiast chciałbym poznać od osób, z którymi mam jakąś więź, a nie od uczestników moich badań – mówi John Lipski, profesor językoznawstwa i języka hiszpańskiego z Penn State University w USA.
Ile zna pan języków?
Hm, to jest pytanie, na które językoznawcy muszą bardzo często odpowiadać (śmiech). Odpowiedź zależy od tego, w jakim celu miałbym się tymi językami posłużyć. A więc od tego, czy byłbym w stanie poprowadzić w nich wykład, czy może przeczytać książkę, spytać o drogę do toalety czy kupić bilet na autobus. Uczyłem się wielu języków, moja praca wiąże się głównie z hiszpańskim i portugalskim. Dyplom robiłem z języków romańskich – francuski i włoski znam też nieźle; uczyłem się wielu języków kreolskich – np. uzywanych na Haiti , czy Filipinach. Poznałem podstawy kilku języków afrykańskich, co również było związane z moimi badaniami. Teraz zajmuję się językiem keczua i media lengua, które nie są językami indoeuropejskimi i jestem w stanie w nich mówić do ludzi nieznających hiszpańskiego, choć oczywiście nie jest to jakaś dogłębna znajomość. Przeżyłbym w Niemczech mówiąc po niemiecku (śmiech), znam go przede wszystkim biernie, w przypadku moich studiów czytanie niemieckiej literatury było ważne. Podróżując poznałem także podstawy innych języków.
Ile miał pan lat, gdy zaczął się uczyć tych wszystkich języków? Jeszcze w dzieciństwie, czy już po zakończeniu okresu krytycznego (tj. okresu, kiedy nauka języków przychodzi łatwiej)?
Wszystkich języków uczyłem się już po zakończeniu okresu krytycznego, jeśli coś takiego jak okres krytyczny w ogóle istnieje (śmiech). Naukę hiszpańskiego rozpocząłem w szkole średniej, ale po raz pierwszy zacząłem go tak naprawdę używać pod koniec studiów uniwersyteckich. Mieszkałem wtedy w Teksasie i wokół mnie było wiele osób mówiących po hiszpańsku, co starałem się wykorzystać. Ciągle uczę się kolejnych języków i mam nadzieję, że wciąż to potrafię. Czas pokaże, czy będę w nich kiedykolwiek mówić z biegłością właściwą rodzimym uzytkownikom (śmiech).
A jak pan się uczy języków? Czy doświadczenie w nauce języków pomaga?
Najpierw uczę się w sposób indukcyjny, a dopiero później staram się podchodzić do nich analitycznie, co jest odwrotnością tego, jak zwykło się uczyć w szkole. W szkole najpierw poddaje się języki analizie, a następnie próbuje się wyćwiczyć biegłość przydatną do porozumiewania się.
Tak, uważam, że do pewnego stopnia moje doświadczenie w nauce języków jest użyteczne w uczeniu się kolejnych. Ale ja na początku staram się zdystansować od mojej wiedzy językoznawczej, bo uczę się języka bardziej spontanicznie i skutecznie, gdy nie myślę, jak językoznawca. Kolej na językoznawcę przychodzi nieco później (śmiech) – to jest ten etap „analityczny”. Na początku zbytnie analizowanie w moim przypadku spowalnia proces uczenia.
Prowadzi pan badania w wielu krajach świata. Gdzie obecnie realizuje pan projekty badawcze?
Jeden w Kolumbii, gdzie badam społeczność pochodzenia afrykańskiego, która mówi językiem kreolskim opartym na hiszpańskim; drugi – w górach w Ekwadorze, dotyczy Indian, którzy używają języka keczua – języka, w którym mówiono kiedyś w imperium inkaskim – oraz języka mieszanego zwanego media lengua. Choć media lengua to w dosłownym tłumaczeniu pół-język, jest to jednak kompletny język, którego gramatyka pochodzi z keczua, a słownictwo zostało zapożyczone z hiszpańskiego.
Czego dokładnie dotyczą pana badania?
W Kolumbii będę się starał dowiedzieć, jak uczniowie, których pierwszym językiem jest hiszpański, uczą się drugiego języka – kreolskiego, zwanego palenquero. Palenquero wywodzi się z hiszpańskiego, ale nie ma tak złożonej gramatyki, jaka cechuje hiszpański – np. czasowniki nie zmieniają swojej formy przy odmianie, podobnie zresztą jak rzeczowniki i przymiotniki, czyli nie mają tego wszystkiego, z czym się najbardziej borykamy ucząc się hiszpańskiego. Jest to ciekawe dlatego, że języka tego w ramach rewitalizacji uczą się dzieci, dla których pierwszym językiem jest hiszpański. Tak więc, aby poprawnie mówić w palenquero muszą one „wyłączyć” swoją znajomość odmiany czasowników, rzeczowników itd. Zbadanie tego fenomenu może zweryfikować wiele teorii nt. tego, czym jest – a może czym nie jest – gramatyka. Większość badań nad nabywaniem drugiego języka koncentrowała się dotychczas na mechanizmach uczenia się nowych rzeczy, tu mamy do czynienia z „oduczeniem się” czegoś, co już umiemy.
W Ekwadorze z kolei, mamy do czynienia z osobami dwujęzycznymi, mówiącymi w keczua i media lengua – językach, które różnią się od siebie tylko słownictwem, bo gramatyka w tych językach jest taka sama – każdy nawet najmniejszy szczegół związany z odmianą jest identyczny, różny jest tylko temat wyrazu. To również pozwala nam przetestować wiele teorii nt. przełączania się między językami.
Cele pana badań wydają się być bardzo teoretyczne. A może mają one również i praktyczne zastosowanie?
Pomimo że badania, które prowadzę, wychodzą od bardzo teoretycznych pytań, mają – głęboko w to wierzę – także bardzo praktyczne konsekwencje. Wiem to na podstawie reakcji zwrotnej, jaką otrzymuję od tych społeczności. Język palenquero jest obecnie nauczany w ramach programu rewitalizacji tego języka w wiosce kolumbijskiej, o której wspomniałem. Gdy program ten się rozpoczynał, nie było żadnych materiałów do nauki tego języka, uczono go na początku metodą indukcyjną. Przy okazji moich badań okazało się, że pewnych aspektów tego języka uczniowie nie przyswajali sobie szczególnie dobrze. Powiedziałem o tym nauczycielom, którzy dzięki moim obserwacjom zaczęli zwracać większą uwagę na te wskazane aspekty języka. Myślę, że jest to przykład bezpośredniej korzyści z prowadzonych przeze mnie badań.
Jeśli chodzi o Ekwador, media lengua – ten pół-język – był przez lata krytykowany przez osoby spoza społeczności, która się nim posługuje. Ich zdaniem, to nie jest żaden język, tylko przypadkowa mieszanka dwóch języków, biorąca się z bezradności mówiącego. Moje badania pokazują, że osoby posługujące się media lengua doskonale zdają sobie sprawę, kiedy mówią w keczua, a kiedy w media lengua i nie mieszają tych obu języków. Ta obserwacja również okazała się przydatna dla nauczycieli i działaczy walczących z opiniami, które miały na celu zniechęcenie do używania media lengua. Wydaje mi się, że praktyczne znaczenie moich badań najczęściej ujawnia się w edukacji, a także pomaga budować samoświadomość członków społeczności, którzy używają tych rzadkich języków.
Pana nazwisko brzmi znajomo – czy ma pan polskie korzenie?
Cała czwórka moich dziadków przyjechała do Stanów Zjednoczonych z Polski. Było to pod koniec XIX wieku. Rodzina mojej mamy, której nazwisko brzmiało Pozarzycki, pochodziła z okolic Wilna – to dziś jest Litwa. Ze strony ojca – nie wiemy tego dokładnie – chyba z okolic Lublina. Pierwszym językiem moich rodziców, którzy urodzili się już w USA, był polski. Nigdy nie wyjechali ze Stanów, nie byli w Polsce, ale żyli przez wiele lat w polskiej dzielnicy w mieście Toledo w stanie Ohio. Można tam było przeżyć całe życie, mówiąc wyłącznie po polsku. Sklepy, kościół, wszędzie mówiło się po polsku. Niedługo przed moim urodzeniem, rodzice jednak przeprowadzili się do dzielnicy, gdzie dominował angielski.
Czy rodzice mówili do pana po polsku?
W mojej obecności tak, ale do mnie – nie. Bardzo tego żałuję. Moi rodzice doświadczyli chyba jednego z najsmutniejszych aspektów historii USA. Mając siedem lat, poszli do szkoły, nie znając angielskiego praktycznie w ogóle. Żyli w tej samej dzielnicy i ich doświadczenia były identyczne. Byli obiektem docinków dzieci i złośliwości nauczycieli. Nie istniało wtedy nic takiego, jak dwujęzyczna edukacja. Nie podejmowano żadnych wysiłków, aby zasymilować dzieci nieznające angielskiego, po prostu dawano im do zrozumienia, że są głupie, bo nie mówią po angielsku. Było to przyczyną traumy w całym pokoleniu. Miałem wielu kolegów, których rodzice byli Polakami, Ukraińcami, Rosjanami czy Węgrami i wszyscy mieli podobne wspomnienia. Po tym wszystkim moi rodzice postanowili oszczędzić mi swojego losu i nie mówić do mnie po polsku.
Powiedział pan przed chwilą, że żałuje, że nie miał pan szansy poznać polskiego. Kiedy pan sobie to uświadomił?
Chyba jeszcze wtedy, gdy mieszkałem z rodzicami, może jak byłem w szkole średniej? Ale było już wtedy za późno. Trochę się uczyłem, ale nie było sprzyjających okoliczności. Rodzice nie wkładali już w to serca, ja też nie… Poza tym, chyba nie bardzo wiedzieli, jak się do tego zabrać. Pewnie wiecie to lepiej ode mnie, ale większość polskich imigrantów w tamtym czasie to byli ludzie ze wsi, bez wykształcenia, bez umiejętności pisania i czytania w swoim ojczystym języku. Może moi rodzice trochę się bali, że język, który mi przekażą będzie odbiegał od polszczyzny, jaką władają ludzie wykształceni?
A czy nie miał pan pokusy, jako językoznawca, aby nauczyć się polskiego i – być może – skoncentrować się na językach słowiańskich?
Nie, hiszpański pojawił się w moim życiu, hm, w sposób nie do końca zaplanowany. Jak wspomniałem, znałem trochę hiszpański, a następnie, powoli odkryłem w sobie powołanie językoznawcze. Hiszpański stał się dla mnie sposobem, aby wcielić je w życie. Aby zrealizować cel, jakim było dla mnie nauczenie się polskiego, musiałby pojawić się jakiś kontekst. Kiedyś, jeszcze za czasów komunistycznych, istniało stypendium fundowane przez polski rząd, skierowane do osób z polskimi korzeniami. Kilka osób przekonywało mnie, że powinienem postarać się o nie, ale miałem wówczas małe dzieci i nie zdecydowałem się. Poza tym kwestia nauczenia się polskiego była dla mnie rzeczą zbyt osobistą. Jako językoznawca mogę się uczyć języka keczua czy kreolskiego filipińsko-hiszpańskiego. Polskiego natomiast nie chciałbym się uczyć od osób mi obojętnych – przypadkowych uczestników badań. Może zabrzmi to śmiesznie, ale pomimo to, że ani ja nie byłem nigdy w Polsce, ani nawet moi rodzice, uważam się za Polaka, choć niemówiącego po polsku. I z tego powodu, chciałbym się nauczyć polskiego w określonym kontekście. Nie było dotąd po temu okazji, owszem, mogę sobie kupić taśmy, książki, albo zasiąść w klasie, ale ja potrzebuję osobistego kontaktu – w polskim środowisku tu w Stanach, albo w Polsce.
Z tego, co pan mówi wynika, że język nie jest wcale konieczny, aby utrzymać tożsamość narodową. W pana przypadku, język nie był konieczny, aby pan się czuł Polakiem.
Nie dano mi szansy, abym nauczył się polskiego, czego bardzo żałuję. Może czułbym się wtedy jeszcze bardziej Polakiem? Ale inne aspekty mojego wychowania dały mi poczucie polskiej tożsamości. Czy można mieć pewien rodzaj tożsamości bez znajomości języka? Sądzę, że tak, ale tylko do pewnego stopnia. Język jest integralną częścią kultury. Mam poczucie przynależności do polskiej kultury, ale nie znam języka. A więc to tylko rodzaj substytutu w porównaniu do sytuacji, gdy ma się jedno i drugie. Ale to wszystko, co mogę mieć. A jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma.
Wracając do pana rodziców, decyzja, żeby nie mówić do pana po polsku musiała być dla nich trudna, ale czy razem z językiem odrzucili polską kulturę, zwyczaje?
Po pierwsze, nie wiem do jakiego stopnia była świadoma. Gdy spojrzeli wkoło, wszyscy ich krewni, bliżsi, dalsi znajomi, a także członkowie innych grup etnicznych, wszyscy przestawali mówić w swoich językach, wszyscy z podobnych powodów. Ale poza tym, nie było innych powodów, abyśmy nie czuli się Polakami: zwyczaje, muzyka, jedzenie, śluby, pogrzeby, msze, a także – generalnie – życie rodzinne było polskie.
A czy rozmawiali z panem na ten temat?
Nie sądzę, aby stanowiło to dla nich temat do przemyśleń. Wybór angielskiego był wyrazem pragmatyzmu. Ale oni nigdy nie odwrócili się od swojej kultury, ona była częścią tego, jak byłem wychowywany. Nie było żadnych rozmów na temat tego, co to oznacza być Polakiem, że coś powinienem, albo czegoś nie powinienem. Nie, bycie Polakiem było naturalne – wszyscy wkoło byli Polakami, rodzina, znajomi. Nawet jak rodzice potrzebowali zlecić jakieś prace związane z domem, brali książkę telefoniczną i jak widzieli polskie nazwisko, to dzwonili do tej osoby, bo wiedzieli, że ich nie oszuka. I tak było do ich późnej starości.
Czy sądzi pan, że fakt, że wzrastał pan w dwujęzycznym domu, miał wpływ na pana wybory zawodowe? Nie od razu zdecydował się pan na karierę językoznawczą, ale może jakiś wpływ był, nawet podświadomy.
Myślę, że tak. Jak już wspomniałem lingwistą człowiek się rodzi, a nie staje. Na początku chciałem zostać inżynierem elektrykiem. Fakt, że wychowywały mnie osoby wielojęzyczne (moja babcia mówiła też trochę po rosyjsku) i że w dzieciństwie słyszałem też inne języki, mógł mieć jakiś wpływ na moje późniejsze wybory. Może też miałem trochę biegłości fonologicznej, bo od dzieciństwa słyszałem polskie słowa, które brzmiały zupełnie inaczej niż angielskie? Idea, że można coś powiedzieć w inny sposób, że różne słowa mogą oznaczać to samo, też była częścią mojej formacji. Oczywiście wtedy o tym nie myślałem, bo dzieci nigdy tego nie robią.
Myślę także, że to, że ludzie wokół mnie mówili w dwóch językach, w sposób spontaniczny i bez formalnego wykształcenia, miało wpływ na rodzaj badań jakie dziś prowadzę. Badam najczęściej społeczności, żyjące w bardzo prymitywnych warunkach i które zawdzięczają swoją mądrość raczej doświadczeniu życiowemu niż formalnemu wykształceniu. Przypominają mi oni w dużym stopniu ludzi, wśród których wyrosłem.
Dziękujemy panu za rozmowę.
Rozmawiali Zofia Wodniecka i Karol Chlipalski
Serwis „Wszystko o dwujęzyczności” jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska. Pewne prawa zastrzeżone na rzecz Uniwersytetu Warszawskiego. Utwór powstał w ramach projektu finansowanego w ramach konkursu „Współpraca z Polonią i Polakami za granicą w 2015 r.“ realizowanego za pośrednictwem MSZ w roku 2015. Zezwala się na dowolne wykorzystanie utworu, pod warunkiem zachowania ww. informacji, w tym informacji o stosowanej licencji, o posiadaczach praw oraz o konkursie „Współpraca z Polonią i Polakami za granicą w 2015 r.”.